messinmyhead

Kraina Zgryźliwego Tetryka

Parę słów na temat Assassins Creed III

Nie miałem wcale zamiaru zagrać w Assassins Creed III. Seria ominęła mnie szerokim łukiem i nigdy specjalnie nie zainteresowała. Jednakże przy okazji zakupu nowego komputera otrzmałem również parę kodów umożliwiających darmowy, legalny download kiklu gier, m.in. właśnie najnowszego Assassina. Skorzystałem zatem z okazji. Po długim pobieraniu zacząłem grać. Obecnie mam za sobą 25% postępu i nadal mam ochotę na więcej.  Jakie są moje wrażenia?

Generalnie pozytywne… aczkolwiek nie do końca. Odnoszę cały czas wrażenie, że gram w produkcję, która miała aspirować do miana genialnej, a jest po prostu bardzo dobra. Czy to źle? Dla kogoś kto zna poprzednie części i przeżył przygody Altaira i Ezio, z pewnością, albowiem ostatnia gra z cyklu zdaniem niektórych fanów przynudza i rozwiązuje niektóre kwestie trochę gorzej od poprzedników. Ja jednak nie miałem do tej pory z tymi grami kontaktu i stąd brakuje mi wielu punktów odniesienia. Postaram się zatem uczynić z tego tekstu bardziej zbiór luźnych refleksji nad naturą Assasin Creed III niźli pełnoprawną recenzję.

Nowy Assassins Creed zrobił na pewno jedną dobrą rzecz, mianowicie zachęcił mnie do poznania poprzednich części, szczególnie dwójki. Szczerze mówiąc mało mnie obchodzi sama historia walki Asasynów z Templariuszami, a zwłaszcza wątek rozgrywający się w czasach współczesnych, na czele z osobą Desmonda, który jest chyba najbardziej obojętną ludziom postacią z gry jaką kiedykolwiek stworzono. Siłą serii zawsze były przede wszystkim realia histryczne. W najnowszej części oglądamy rodzące się amerykańskie miasta i otaczającą je dzicz. Jak już wyzwolę przyszłą stolicę hamburgerów bardzo chętnie przeniosę się do renesansowej Florencji, Rzymu, czy Bizancjum.

Sam w sobie świat „trójki” nie jest zły. Boston, czy nie odwiedzony jeszcze przeze mnie Nowy Jork tętnią życiem. Ludziska sprzedają na ulicach towary, rozmawiają, odpoczywają, naprawiają sprzęty. Po ulicach biegają zwierzaki, które można pogłaskać i gromadki roześmianych dzieci. Gdy zapada zmrok w zaułkach można spotkać zataczających się pijaków i obwiesiów w ramionach chętnych im dziewek. Nie powiem, świat ten żyje, a życie ulicy przyjemnie się obserwuje.

Nad fabułą mało mi się chce rozwodzić. Każdy zainteresowany tematem wie doskonale, że w tej części większość gry spędzamy wcielając się w kolejnego przodka Desmonda, półindianina Connora rzuconego w realia rodzącej się amerykańskiej rewolucji. Powiedzieć o nim, że jest nudny to jak zarzucić okrucieństwo Stalinowi. Nie, nie chodzi mi o nietakt, tylko o oczywistość. Graczom oddano do dyspozycji bohatera z bardzo miałką osobowością, robiącego za chłopca na posyłki wszystkich naokoło, od popleczników Asasynów aż po zapijaczonego dziadygę z drewnianą nogą. Co jakiś czas jesteśmy zmuszeni wysłuchiwać jego patetycznych gadek o wolności i równości i niewiele poza tym. Smutnym jest, że postać wyposażona w te wszystkie niesamowite umiejętności zahaczające o granice wytrzymałości ludzkiego ciała jest jednocześnie tak dalece nieciekawa. Tym bardziej boli to przez to, że początkowe etapy gry rozgrywa się jako ojciec Connora, Haytham Kenway, dla odmiany Templariusz i przy okazji znacznie bardziej interesująca postać.

Winnetou w białym kapturze cieszy przynajmniej w chwilach gdy zamyka jadaczkę, chwyta tomahawk i ukryte ostrze i idzie rzezać paskudnych Brytoli ciemiężących biednych mieszkańcow zamorskich kolonii. W walce Connor zachwyca płynnością ruchów, pięknie wyprowadza satysfakcjonujące, brutalne ciosy i kontry, a moment w którym po raz pierwszy udaje się nam zabić jedną sekwencją więcej niż dwóch przeciwników zapada w pamięć. Sama walka sprowadza się do mashowania przycisku ataku i wduszenia w odpowiednim momencie klawisza odpowiedzialnego za blok. W tym momencie można wyprowadzić śmiertelny kontratak lub rozbroić na chwilę przeciwnika. To ostatnie jest konieczne w wypadku napotkania adwersaży potrafiącycho przełamać kontratak, takich jak oficerowie czy wymachujący ciężkimi toporami grenadierzy. A czym robimy kuku? Jak na Asasyna przystało Connor wyposażony został w ikoniczne ukryte ostrza, którymi da się zabijać cicho i dyskretnie. Oprócz tego można sobie pomachać różnej maści szabelkami, toporkami, maczugami, postrzelać z pistoletów, łuku i muszkietów. Przyjemnie się również bawi minami potykowymi, zatrutymi strzałkami, czy linką, na której możemy powiesić na drzewie pechowego czerwonego kubraka. Z kolei walki z dzikimi zwierzętami rozwiązano jako proste sekwencje QTE.

Co jeszcze może się podobać w tej grze? Na pewno sam model rozgrywki. Każdy kto grał w poprzednie Assasyny przyzna, że fajnie się biega po tych wszystkich miastach, wspina, buja, huśta, to jedna z esencji rozgrywki. Nie wiem jak to dokładnie wyglądało w poprzednich odsłonach, ale zakładam, że skoro w trojce eksploracja świata sprawia frajdę to było tak i przedtem. Gra wciąga, wciągają kolejne następujące po sobie zadania, nie raz nawiązujące do historycznych wydarzeń jak np. słynna „bostońska herbatka”. Gracz jest zwyczajnie cały czas ciekawy co go dalej spotka.

Jest fajnie… ale nie do końca. Wspomniałem na początku, że Assassins Creed III aspirował to bycia czymś więccej niż tylko bardzo dobrą grą. Widać to wyraźnie i tym bardziej dziwi mnóstwo obecnych tu drobnych niedoróbek i zgrzytów.

Najpierw człowiek się cieszy zasuwając zgrabnie po dachach i straganach a po chwili czuje się wytrącony z równowagi gdy ten system nagle i bez ostrzeżenia się na niego wypina. Przypisanie biegania oraz wspinaczki, czy też interakcji i zeskakiwania pod jeden klawisz to chybiony pomysł. Nie raz i nie dwa chciałem najzwyczajniej w świecie otworzyć po prostu drzwi karczmy podzas gdy Connor uparcie próbował się wspinać, albo przypadkiem wskakiwał i następnie kucał na poidle dla koni starając się przy tym wygląda dyskretnie i tajemniczo. Podobne problemy pojawiają się przy poruszaniu się po drzewach. Gra chwilami nie potrafi rozkminić co konkretnie chcemy zrobić, na którą gałąź przeskoczyć, której się przytrzymać. Przy synchornizowaniu punktów widokowych umieszczonyh na drzewach bywa, że z jednym konarem trzeba się męczyć kilka minut.

Nic jednak nie przebije mechanizmu otwierania zamków, który tak na konsoli jak i w wersji pecetowej jest tak nieintuicyjny i niewygodny, że nie mogę wręcz uwierzyć jakim cudem dostało się to do finalnej wersji gry. Momentami szarpiąc się z kolejnym mechanizmem i klnąc przy tym pod nosem zastanawiałem się czemu nie mogę po prostu odstrzelić tego cholernego zamka z pistoletu.

Inteligencja niemilców prezentuje się nad wyraz przeciętnie. Z początku byłem gotów ich nawet pochwalić za to, że nie ustępują w pogoni za naszym bohaterem, zgrabnie go okrążają, a także potrafią związać się z nim w bezpośredniej walce podczas gdy inni gotują się do salwy z muszkietów. Pozytywne wrażenia szybko jednak zaczęły mijać w miarę gdy wyskakiwaly kolejne kwiatki. Gdy dochodzi co do czego wrogowie rzadko atakują po kilku naraz, a gdy dzielny Asasyn wywinie orła i jest bezbronny żaden nawet go nie kopnie. Wiadomo, angielscy dżentelmani. W miarę postępów w grze bywałem świadkiem coraz to nowych kuriozów. Przypadki powszechnego zidiocenia wśród brytyjskich żołdaków w połączeniu ze zwyczajnie ordynarnymi bugami od których roi się w grze dawały zabawne rezultaty. Oto parę co lepszych kwiatków:

– Facet puścił się za mną w pogoń. Po chwili zrezygnował gdy na jego oczach schowałem się w krzaki sięgające może do kolan.

– Całe stado baranów jak jeden mąż skoczyło za mną do wody gdy spadłem z pomostu. Fakt, że kończy się to dla nich natychmiastową śmiercią nie wzruszył ich poczucia obowiązku. For the Queen muthufucka!

– Przez buga jeden i ten sam gość respawnował się w tym samym miejscu sekundę po tym jak ubijałem jego poprzednika. Bywało, że kolejny stał ze wzrokiem wbitym przed siebie depcząc po zwłokach klona.

– Cel, który miałem zlikwidować „wtopił się” w jadący z naprzeciwka wóz. Rozłączyli się dopiero gdy jakimś cudem udało mi się wpakować delikwentowi szablę w plecy.

– Stogi siana to w tej grze czarne dziury, ewentualnie portale do innych wymiarów. Wskazywałby na to fakt, że przy odrobinie szczęścia da się ogłuszyć i wpakować w sianko dowolną ilość celów.

Jednak tak naprawdę to co jest najgrosze w Assasins Creed III to fakt, że poza głównym wątkiem niewiele jest tu ciekawego do roboty. Oddano nam do dyspozycji całkiem spory, urokliwy świat i tradycyjnie dla serii umożliwiono zrobienie pierdyliarda misiji i zadań pobocznych polegających głównie na zbieraniu różnych smieci.

Tylko po co?

No własnie, tych wszystkich pobocznych zadań… w ogóle nie ma się ochoty wykonywać. Musimy pozbierać jakieś tam piórka, znaleźć ileś tam skrzyneczek dla starego dziadygi, latać z listami, gonić kartki z almanachu Franklina, upolować określoną ilość zwierząt… I właściwie nic do tego wszystkiego nie zachęca. Nawet misje morskie w czasie których sterujemy statkiem, w akompaniamencie szant, ostrzeliwujemy wrogie jednostki i radzimy sobie ze sztormami szybko zaczynają nużyć. Możemy się też pobawić w handel i wytwarzanie przedmiotów, ale też jakoś nie czułem do tego potrzeby. Po przetrzebienu paru skrzynek i sprzedaży tego co uzyskałem z zabitych zwierząt mam cały czas pełną kiesę. A po kupieniu jakiejś szabelki, zaopatrzeniu się w trujące strzałki, kule i miny oraz zrobieniu upgrade’ów statku kasy nie ma w sumie na co wydawać.

Assassins Creed III przywodzi mi na myśl obiad w McDonaldzie. Najesz się tym i wyjdziesz nawet usatysfakcjonowany, ale z przeświadczeniem, że zawsze mogłeś zjeść coś lepszego. Chce się grać w nowego Asasyna, bo i potrafi ubawić i świetnie wygląda… ale jednocześnie co chwilę każe zgrzytać zębami. A jednak coś do niego przyciąga, ta osobliwa myśl każąca sprawdzić co dalej trzeba będzie zrobić. Gra mimo wszystkich wad prezentuje sobą klasyczną przypadłość „jeszcze tylko pół godzinki i kończę”. Na pewno ukończę ją, ale raczej do niej nie wrócę.

Zobaczę jak to będzie z dwójką i ewentualnie dodatkami.

Single Post Navigation

Dodaj komentarz